Refleksje na dzień 16 lutego

CODZIENNE REFLEKSJE

ZOBOWIĄZAĆ SIĘ I ZAANGAŻOWAĆ

Zrozumienie jest kluczem do właściwych zasad i postaw, a właściwe postępowanie jest kluczem do dobrego życia.
12 Kroków i 12 Tradycji, str. 125

W procesie mojego zdrowienia nadeszła taka chwila, gdy trzeci wers „Modlitwy o pogodę ducha „- mówiący o „odróżnianiu jednego od drugiego”- pozostawił niezatarty ślad w moim umyśle. Od tamtej pory stałem się na zawsze świadom faktu, że każde moje działanie, słowo i myśli są albo zgodne, albo niezgodne z zasadami Programu. Nie mogłem już dłużej chować się za parawanem racjonalizacji lub związanego z moja chorobą szaleństwa. Jeśli miałem zbudować dla siebie (a zatem i dla tych, których kocham) radosne życie, to pozostawało mi tylko jedno wyjście: przyjęcie na siebie zobowiązań, dokonanie wysiłku zaangażowania, narzucenie sobie dyscypliny i odpowiedzialności.


JAK TO WIDZI BILL – str. 47

Zobaczyć znaczy uwierzyć

Dziecięca wiara braci Wright w to, że potrafią zbudować maszynę, która pozwoli im latać była główną sprężyną ich całego ich przedsięwzięcia. Bez tej wiary nie byliby w stanie nic zrobić.

My, agnostycy i ateiści, wyznawaliśmy ideę samowystarczalności w rozwiązywaniu własnych problemów. Kiedy inni powierzali swoje sprawy łasce Boskiej – skutecznie – czuliśmy się jak ludzie, którzy wyśmiewali braci Wright.

Byliśmy przecież świadkami innych „lotów”, duchowego wyzwolenia z tragedii tego świata, ludzi, którzy potrafili wznieść się ponad własne problemy.


DZIEŃ PO DNIU

Bycie uprzejmym
Powiedzenie komuś niemiłego słowa może nie zrani tej osoby na całe życie, ale co robi z nami? Oddziela nas od naszej duchowej wspólnoty, na co nie możemy sobie pozwolić.
To właśnie wtedy, gdy nie jesteśmy w harmonii, jesteśmy podatni na zażycie pierwszego narkotyku, drinka lub pigułki. Pomoże to nam wszystkim być życzliwymi dla innych (nawet dla tych, którzy zdają się tego nie doceniać).

Czy jestem miły dla innych?

Siło Wyższa, pomóż mi okazywać życzliwość wszystkim moim braciom i siostrom, nawet gdy jest to trudne, tak jak Ty okazałeś życzliwość mnie.
Dziś okażę życzliwość poprzez . . .


SPACER W SUCHYCH MIEJSCACH

Kłótnie w myślach to złe myślenie – Spokój
Wielokrotnie słyszymy, że złe myślenie i picie są ze sobą powiązane. Złe myślenie to każdy sposób myślenia, który ma tendencję do bycia destrukcyjnym. Argumenty mentalne należą do tej klasy, ponieważ niszczą spokój umysłu i samokontrolę. Możemy ich uniknąć, ucząc się akceptacji i zachowując spokój za wszelką cenę.
Czasami angażujemy się w mentalne kłótnie z tymi, którzy zdają się nas pokonywać lub poniżać. Daje to tylko więcej życia zranieniu, które odczuwamy: w efekcie współpracujemy w wielokrotnym ranieniu siebie. Nawet satysfakcja z tego, że pozwoliliśmy sobie „wygrać” umysłową kłótnię, tak naprawdę nie rozwiązuje sprawy.
Możemy zachować spokój we wszystkich sytuacjach, akceptując ludzi takimi, jakimi są. Nie jesteśmy odpowiedzialni za zmianę ich opinii. Musimy również zaakceptować i odrzucić przeszłe błędy i porażki, bez względu na to, kto zawinił. Jesteśmy to sobie winni, by nie niszczyć kolejnej chwili szczęścia daremnymi umysłowymi kłótniami, które nie służą żadnemu dobremu celowi w naszym życiu.
Gdy odrzucimy mentalne spory, możemy poświęcić nasz czas i uwagę rzeczom, które naprawdę mają znaczenie.
Nie będę marnował ani sekundy na żadne mentalne kłótnie. Wszystko, co inna osoba powiedziała lub zrobiła, zostało mi wybaczone i zapomniane, i nie ma mocy, by zranić mnie po raz drugi.


ZACHOWAJ TO W PROSTOCIE

Przyjaźnie, podobnie jak małżeństwa, zależą od unikania tego, co niewybaczalne. – John D. MacDonald
Musimy pamiętać, że związki składają się z ludzi – ludzi, którzy są silni, ale także delikatni.
Nie łamiemy się łatwo, ale się łamiemy. Musimy być świadomi tego, jak kruche są nasze relacje. Nie mów czegoś, co zrani innych, nawet jeśli jest to szczere. Możemy nauczyć się szczerości bez okrucieństwa. Podstawą każdego związku jest to, że musimy przestrzegać zasad i umów, które zawieramy. Jeśli obiecujemy komuś wierność, musimy przestrzegać tej zasady. Musimy też ufać, że druga osoba zrobi to samo. Kiedy widzimy, że nasze umowy nie działają, musimy udać się do tej osoby i porozmawiać o tym.
Modlitwa na dziś: Siło Wyższa, pomóż mi stać się osobą, która szanuje zasady i umowy w moich relacjach.
Działanie na dziś: Nie będę dziś składać obietnic, których nie dotrzymam.


JĘZYK WYZWOLENIA

Oderwanie się
Koncepcja emocjonalnego oderwania się może być niejasna dla wielu z nas. Nie wiemy, kiedy za bardzo się staramy lub zbytnio usiłujemy kontrolować ludzi i sytuacje. Nie jesteśmy pewni, kiedy robimy za mało. Kiedy nasze wysiłki są wystarczające, żeby zatroszczyć się o siebie? Za co jesteśmy odpowiedzialni, a za co nie?
Te pytania mogą być dla nas wyzwaniem bez względu na to, czy zdrowiejemy dziesięć dni, czy dziesięć lat. Czasami zdarza się, że odpuszczamy sobie tyle spraw, że zaniedbujemy obowiązki wobec siebie lub innych. Czasami przekraczamy cienką granicę między troszczeniem się o siebie, a narzucaniem kontroli ludziom i sytuacjom.
Choć nie istnieje żaden podręcznik z zasadami postępowania, nie musimy wpadać w panikę – nie musimy obawiać się, że nasze zdrowienie nie jest doskonałe. Jeżeli wydaje się nam, że powinniśmy podjąć określone działanie, podejmijmy je. Jeżeli wydaje się nam, że zalecone działanie jest nie w porę lub nie jesteśmy do niego przekonani – dajmy sobie na razie z nim spokój.
Posiadanie i wyznaczanie zdrowych granic tolerancji nie jest uporządkowanym procesem. Możemy dać sobie przyzwolenie na eksperymentowanie, na popełnianie błędów, na naukę, na rozwój.
Możemy rozmawiać z innymi ludźmi, zadawać im pytania i zwracać się z pytaniami do samych siebie. Jeżeli istnieje coś, co powinniśmy zrobić lub czego powinniśmy się nauczyć, stanie się to oczywiste. Lekcja nie pójdzie na marne. Będziemy również w stanie zauważyć to, czy dbamy o siebie w wystarczającym zakresie. Jeżeli jesteśmy zbyt kontrolujący, dojrzejemy do tego, by to zrozumieć.
Wszystko się ułoży. Droga stanie się jasna i prosta.
Dzisiaj podejmę działanie, które wydaje mi się słuszne. Odłożę na bok całą resztę. Będę dążył do osiągnięcia równowagi między odpowiedzialnością wobec siebie, odpowiedzialnością wobec innych i stosowaniem zdrowego dystansu.


Dzisiejsze refleksje – wszystkie w wersji audio


Tradycja Druga

„Jedynym i najwyższym autorytetem w naszej wspólnocie jest miłujący Bóg, jakkolwiek może się On wyrażać w sumieniu każdej grupy. Nasi przewodnicy są tylko zaufanymi sługami, oni nami nie rządzą”

SKĄD AA czerpie wskazania? Kto kieruje wspólnotą? Pytania te nurtują każdego nowego członka czy przyjaciela AA. Kiedy wyjaśniamy, że w naszej wspólnocie nie ma żadnego przewodniczącego, upoważnionego do rządzenia, żadnego skarbnika pobierającego jakieś składki, żadnego zarządu władnego wyrzucać zbłąkanych członków „W otchłanie zewnętrzne”, że tak naprawdę to nikt w AA nie może nikomu niczego rozkazywać ani wymuszać posłuszeństwa – naszym zdumionym słuchaczom wyrywa się okrzyk: „To niemożliwe! Coś musi się za tym kryć”. A potem ci sami pragmatycy czytają Drugą Tradycję, z której dowiadują się, że jedynym autorytetem w AA jest miłujący Bóg, jakkolwiek może się On wyrażać w sumieniu grupy. Z niedowierzaniem pytają doświadczonego członka AA, czy coś takiego naprawdę może działać. Ten skądinąd wyglądający na normalnego, odpowiada bez wahania: „Ależ oczywiście. To zdecydowanie działa”. Nasi rozmówcy mamroczą, że wszystko to wydaje im się niewyraźne, mgliste i dość naiwne. A później zaczynają uważnie nas obserwować, poznawać szczegóły z historii AA, aż wreszcie stają wobec niepodważalnych faktów.
Jakie więc fakty z życia AA doprowadziły nas do tej na pozór niepraktycznej Drugiej Tradycji?

John Doe, Anonimowy Alkoholik z prawdziwego zdarzenia, przeprowadza się, powiedzmy, do Middletown w USA. Osamotniony dochodzi do wniosku, że może nie wytrwać w trzeźwości, a nawet w ogóle nie przeżyć, jeśli nie przekaże innym alkoholikom tego, czym sam został tak hojnie obdarowany. Odczuwa duchowe i moralne pragnienie niesienia pomocy, bo przecież wokół niego setki ludzi mogą akurat cierpieć. Poza tym brakuje mu macierzystej grupy. Potrzebuje innych alkoholików, tak samo jak oni jego. Odwiedza księży, lekarzy, miejscowe gazety, policję i barmanów… W rezultacie w Middletown istnieje teraz grupa AA, a on jest jej założycielem.

Jako założyciel na początku on kieruje grupą. Któż inny zresztą mógłby to robić? Wkrótce jednak zaczyna dzielić to kierownictwo z innymi alkoholikami, którym pomógł najwcześniej. W tym momencie „dobrotliwy dyktator” zmienia się w przewodniczącego „komitetu” złożonego z przyjaciół. Wspólnie stanowią oni wciąż powiększającą się służbę w grupie – oczywiście z konieczności sami się do tych ról wyznaczyli. Już po kilku miesiącach AA rozkwita w Middletown.

Założyciel wraz z przyjaciółmi krzewią ducha AA wśród nowicjuszy, wynajmują lokale, współpracują ze szpitalami, proszą swoje żony o pomoc przy parzeniu kawy. Będąc tylko ludźmi czasami delektują się swoimi zasługami. Zdarza się, że mówią między sobą: „Pewnie najlepiej będzie, jeśli będziemy trzymać w garści Wspólnotę AA w naszym mieście. W końcu mamy potrzebne doświadczenie nie mówiąc już o tym jak wiele zrobiliśmy dla tych pijaczków. Powinni być nam wdzięczni!” Owszem bywa, że założyciele mają więcej mądrości i pokory, niż ci z naszego przykładu. Znacznie jednak częściej owej pokory i mądrości, przy najmniej na tym etapie brakuje.

W grupie rodzą się niesnaski, które stopniowo urastają do rangi coraz poważniejszych problemów. A co najważniejsze, dotychczasowe szepty i nieśmiałe sugestie przeradzają się w głośny protest: „Czy ci starzy sądzą, że będą rządzić grupą bez końca? Trzeba przeprowadzić wybory!” Założyciel wraz z przyjaciółmi są urażeni i przygnębieni. Usiłują łagodzić kryzys za kryzysem, przekonać wszystkich członków grupy po kolei, by dali spokój. Na próżno. Rewolucja jest w toku. Sumienie grupy już niedługo zatryumfuje.

Dochodzi do wyborów. Jeśli założyciel wraz z przyjaciółmi dobrze wypełniali swoją służbę, mogą – ku własnemu zaskoczeniu – zostać wybrani na nadchodzącą kadencję. Jeśli jednak zbyt gorliwie przeciwstawiali się rosnącej potrzebie wewnątrzgrupowej demokracji, mogą co do jednego przepaść w wyborach. Tak czy inaczej, grupa ma teraz tak zwany rotacyjny „komitet” o wyraźnie ograniczonych kompetencjach. Absolutnie pod żadnym pozorem jego członkowie nie mogą zarządzać ani kierować grupą. Oni mają służyć. Mają, często niewdzięczny, przywilej wykonywania czarnej roboty. Pod kierunkiem przewodniczącego zajmują się kontaktami grupy ze społecznością lokalną i organizowaniem spotkań. Skarbnik dokładnie rozlicza się z zebranych do kapelusza pieniędzy, płaci za salę i inne rachunki oraz przedstawia sprawozdanie finansowe na specjalnym zebraniu organizacyjnym. Sekretarz troszczy się o to, aby literatura AA była zawsze dostępna, organizuje dyżury przy telefonie, prowadzi korespondencję, wysyła zawiadomienia o spotkaniach. Te niezbyt skomplikowane usługi umożliwiają funkcjonowanie grupy. Osoby pełniące służbę nie udzielają porad duchowych, nie oceniają czyjegokolwiek postępowania, nie wydają żadnych poleceń. Kto nie stosuje się do tej zasady, może szybko przestać pełnić swoją funkcję przy następnych wyborach. Wtedy dokonuje spóźnionego odkrycia, że musi pełnić rolę służącego, a nie senatora. Te doświadczenia są uniwersalne. Toteż wszędzie w AA zbiorowe sumienie grupy określa warunki, na jakich liderzy mają pełnić swe służebne funkcje.

To prowadzi wprost do pytania: „Czy w AA w ogóle istnieje przywództwo z prawdziwego zdarzenia?” Stanowcza odpowiedź brzmi: „Tak, istnieje, mimo pozornego braku przywództwa”. Wróćmy do pozbawionego władzy założyciela grupy i jego przyjaciół. Co się z nimi dzieje? Uraza i żal stopniowo wygasają, a oni sami zaczynają ulegać subtelnym przemianom. W końcu będą należeć do jednej z dwu kategorii, określanych w żargonie AA jako „czcigodni mężowie zaufania” i „krwawiący diakoni”. „Mąż zaufania” to ten, kto uznaje mądrość zbiorowej decyzji grupy i nie żywi urazy z powodu utraty statusu założyciela – przywódcy; jego opinie, oparte na sporym doświadczeniu, są głębokie i mądre, a jednocześnie potrafi on trzymać się na uboczu, spokojnie czekając na to, co czas przyniesie. „Krwawiący diakon” jest natomiast nadal przekonany, że grupa nie może się obejść bez niego. Nieustannie użalając się nad sobą. zabiega o ponowny wybór. Niektórzy krwawią tak silnie, że ulatuje z nich wszelki duch, a nawet zasady AA i na powrót zaczynają pić. Niekiedy krajobraz AA wydaje się wręcz zaśmiecony tymi krwawiącymi postaciami. W mniejszym lub większym stopniu przeżywał to niemal każdy starszy stażem uczestnik naszej wspólnoty. Na szczęście większość potrafi to przetrwać, zostając w końcu „mężami zaufania”. I właśnie oni stają się rzeczywistymi i trwałymi przywódcami AA. Ich wyważone opinie, głęboka wiedza i przykładna skromność pozwalają rozładowywać kryzysy. Właśnie do nich, grupa nękana przez poważne problemy zwraca się o radę. Stają się oni głosem sumienia grupy, a w istocie są prawdziwym głosem AA. Nie rządzą na mocy formalnego mandatu, lecz przewodzą własnym przykładem. Takie doświadczenie doprowadziło nas do przekonania, że zbiorowe sumienie grupy, wspomagane radami starszyzny, na dłuższą metę okaże się rozsądniejsze niż jakikolwiek pojedynczy przywódca.

AA liczyło sobie zaledwie trzy lata, gdy pewne wydarzenie potwierdziło słuszność tej zasady. Jeden z pierwszych członków AA całkowicie wbrew własnemu przekonaniu został zmuszony do podporządkowania się decyzji grupy. Oto jego własny opis tego wydarzenia:

„Pewnego dnia, gdy przerabiałem Dwunasty Krok, pracując z alkoholikami w jednym z nowojorskich szpitali, wezwał mnie do swego gabinetu Charlie, właściciel szpitala i powiedział: »Słuchaj no Bill, uważam za niedopuszczalne, że właśnie tobie jest finansowo tak ciężko. Wszyscy pijacy wokół ciebie przestają pić i robią forsę. Ty zaś pracujesz z nimi na okrągło i jesteś zupełnie bez grosza. To nie w porządku.« Charlie poszperał w biurku i wręczając mi stare sprawozdanie finansowe, ciągnął dalej »Tu widzisz, jakie pieniądze robił szpital w latach dwudziestych. Tysiące dolarów miesięcznie. Teraz powinno być równie dobrze i będzie, jeśli tylko zgodzisz się mi pomóc. Co ty na to, byś całą swoją pracę z alkoholikami wykonywał tu, w szpitalu? Dostaniesz gabinet, przyzwoitą pensję i całkiem pokaźny udział w zyskach. Trzy lata temu, kiedy ordynator szpitala, dr Silkworth, mówił mi o możliwości leczenia pijaków poprzez ich duchowe wzmocnienie, wydawało mi się to poronionym pomysłem, ale teraz zmieniłem zdanie. Z czasem zbierze się tylu ludzi, że będą mogli wypełnić Madison Square Garden i zupełnie nie widzę powodu, byś ty sam miał w tym czasie głodować. Moja propozycja jest w zgodzie z etyką. Możesz zostać terapeutą bez dyplomu i to lepszym niż ktokolwiek inny w tej dziedzinie. Byłem zupełnie skołowany. Z początku coś mnie zapiekło w okolicy sumienia, ale zaraz przekonałem sam siebie, że w propozycji Charliego istotnie nie ma nic sprzecznego z etyką. Doprawdy nie było niczego złego w tym, by zostać zawodowym terapeutą. Pomyślałem o Lois wykończonej codzienną pracą w domu towarowym. Wraca wieczorem do domu tylko po to, by gotować dla kilku pijaków, którzy nic za to nie płacą. Pomyślałem, ile pieniędzy wciąż jeszcze jestem winien swoim wierzycielom z Wall Street. Pomyślałem o kilku z moich przyjaciół alkoholików, którzy robią pieniądze jak nigdy przedtem. Dlaczegóż więc i mnie nie miałoby się równie dobrze powodzić?

Chociaż poprosiłem Charliego o czas do namysłu, w głębi duszy już się zdecydowałem. Wracając metrem do Brooklynu doznałem niemalże Boskiego olśnienia. Zaledwie jedno zdanie, ale za to jakże przekonujące. Pochodziło ono zresztą wprost z Biblii. Jakiś wewnętrzny głos powtarzał bez przerwy »Robotnik jest wart swojej zapłaty.« Wchodząc do domu zobaczyłem Lois przygotowującą posiłek, podczas gdy trzech pijaków łakomie zaglądało przez kuchenne drzwi. Odciągnąłem ją na bok i podzieliłem się wspaniałą nowiną. Odniosła się do tego z zainteresowaniem, jednakże bez oczekiwanego entuzjazmu.

Na ten wieczór przypadało spotkanie naszej grupy AA. Chociaż żaden z alkoholików, którym udzielaliśmy gościny, nie zdołał osiągnąć trzeźwości, kilku innych wytrzeźwiało już dawniej. Wraz z żonami tłoczyli się teraz w naszym salonie. Natychmiast zacząłem opowiadać o otrzymanej propozycji. Nigdy nie zapomnę tych znieruchomiałych twarzy, tych zaniepokojonych spojrzeń. Z gasnącym entuzjazmem dowlokłem swoje opowiadanie do końca. Nastąpiła długa cisza.

Jakby onieśmielony, jeden z przyjaciół zaczął mówić: »Słuchaj Bill, wiemy jak ci ciężko. Martwi to nas i niejednokrotnie zastanawialiśmy się, co w tej sprawie dałoby się zrobić. Sądzę, że wyrażę opinię wszystkich tu obecnych mówiąc, iż perspektywa, którą właśnie przed nami roztoczyłeś, martwi nas jeszcze bardziej.« Głos mówiącego nabrał pewności. »Czy nie rozumiesz – kontynuował – że ty nigdy nie możesz zostać zawodowcem? I chociaż Charlie był i jest wobec nas wspaniałomyślny, to czy nie dostrzegasz tego, że nie możemy się związać na stałe ani z jego szpitalem ani z żadnym innym? Twierdzisz, że propozycja Charliego pod względem etycznym jest bez zarzutu. To prawda. Tyle, że na samej etyce daleko nie zajdziemy z tym, co mamy do zaoferowania. To musi być coś więcej niż sama etyka. Propozycja Charliego jest dobra, ale to jeszcze za mało. Tu wchodzą w grę sprawy życia i śmierci, na które może pomóc tylko to, co absolutnie najlepsze.« Pozostali patrzyli na mnie coraz śmielej, gdy tymczasem mówca kontynuował. »Bill, czyż sam nie powtarzałeś, ty na tych spotkaniach, że niejednokrotnie dobre jest wrogiem najlepszego? Właśnie masz tego najlepszy przykład. Nie możesz nam tego zrobić!«

To właśnie był głos grupowego sumienia. Grupa miała rację, ja byłem w błędzie. Objawienie w metrze nie było głosem Boga. Prawdziwy głos Boży płynął od moich przyjaciół, których – dzięki Bogu – usłuchałem”.

* W Polsce służbę w grupie AA pełnią: mandatariusz, który jest łącznikiem między grupą a strukturami Wspólnoty AA; rzecznik dbający o prawidłowy przebieg mityngu, kontakty z